30 maja 2018

Zanim poznałam mieszkańców Săpânța/Agnieszka Chwieduk

Lato, jesień i zima 1989 roku sprawiły, że myślałam z dumą o byciu świadkiem zmierzchu epoki dyktatora. Rok 1990 (stłumienie buntu studentów), a później 1996 (prokomunistyczny prezydent Iliescu odsunięty od władzy) uświadomiły mi jak niedojrzale spoglądałam na walkę o zachowanie władzy przez komunistów. Słowo epoka nobilituje. Jeśli teraz miałabym je użyć, to tylko wobec tamtejszych zwykłych ludzi żyjących wbrew absurdalnym regułom narzucanym przez utopijną wizję relacji, jakie proponowały rządy Ceauşescu i jemu podobnych polityków. Wówczas w Bukareszcie widziałam osoby, trwające mimo głodu, wycieńczającej pracy i ignorowania przez władzę ich zdrowego rozsądku. Dopiero jednak po latach, już jako antropolog zamierzający prowadzić badania w Rumunii, zdałam sobie sprawę z tego pierwszego doświadczenia.

Czym ono było? Przeżywaniem dziwności i niuansów różniących moje życie w Polsce do tego, jakie wiedli Rumuni. Impulsem był ogląd zabytkowego miasta rozszarpywanego buldożerami w imię „megalomanii”, „twarze Innych”: anonimowych kolejkowiczów, sprzedawczyń, lekarza, przyjaciela Viorela (bohatera studenckiego ruchu oporu). W 1989 roku, przebywając w Bukareszcie, nie powinnam się przecież dziwić realiom rumuńskim, sama będąc zaznajomiona z polską wersją praktykowania komunizmu. A jednak oczywistość polska, nie była rumuńską. Wersje komunizmu różni(ą)ły się od siebie, ale pokazanie tej różnicy zależy od jednostkowej wrażliwości, prowadzącej do pytań o zachowania zbiorowe, zwłaszcza jeśli dostrzega się odmienność w tym, co przez innych jest identyfikowane jako „takie same”. Prawdą jest , że komunizm ujednolicał system działań, wynaturzając relacje, ale także różnicował je (i się) lokalnie. Poczucie odmienności życia w Rumunii, które towarzyszyło mi przed laty, czerpało z oglądu rzeczywistości zbudowanej na zasadzie skrajnego deficytu i szczątkowej „kultury substytutów” dla ludu wsi i miast. Mieszkanie: w miejsce wygodnego w starej kamienicy, ciasna klitka w bloku z nieszczelnych płyt. Jedzenie: szampan zamiast herbaty, mleka i kawy oraz malutkie porcje mięsa, na dodatek z  ziemniakami, ale za to dla wszystkich, którym uda się je zdobyć. Ubranie: chociaż niedopasowane do pory roku – wyłącznie grubsze swetry jako letnia oferta konfekcyjna – i dziurawe, lecz ważne, że kolorowe. Zdrowie: lepiej się jakoś wzmacniać, niż w ogóle chorować. W Rumuni było więc prawie wszystko! Co więcej, podobnie jak w Polsce, lecz znacznie radykalniej: pochodziło z samego centrum, czyli z Bukaresztu, ale w zdecydowanie gorszej jakości i mniejszej ilości. Jednak jako takie, pozwalało minimalnie przetrwać. Zupełnie jak w jednym z najsurowszych więzień rumuńskiego reżimu w Syhocie Marmaroskim, gdzie z premedytacją głodzono ludzi serwując im specjalnie zaplanowaną pod względem kaloryczności i wartości odżywczych wyniszczająca dietę. Podsycała ona dotkliwie niedosyt, wydłużając powoli agonię z niedożywienia. Przyswojenie przeze mnie tej rzeczywistości było konfrontacją ze zdrowym rozsądkiem (…). Niedostatek znany nam z Polski był prawdziwym bogactwem, zaś bogactwo Rumuni, polegało nie na jej zabytkach, ale na umiejętności ludzi, aby nie tylko przeżyć w kulturze substytutów, ale znaleźć siły do zerwania z nią. (…)

Wyruszając „od siebie” od moich wspomnień, w tej książce wracam (zwyczajem antropologów) „do siebie”. Droga ta wiedzie przez Innych. Nie chcę jednak pisać o sobie, lecz siebie ulokować wobec Innych, aby to im oddać głos, jako głównym bohaterom moich badań. Efekty obserwacji wiążę z pojęciem „lokalnego” odnoszonym do przykładu społeczności wiejskiej z Săpȋnţa, w kontekście „jednoczącej się Europy”, o czym tratują kolejne części tej książki.

***Fragment z książki poświęconej badaniom w Săpȃnţa (region Maramuresz) w Rumunii w latach 2010-2012.